Tej powieści w dziale Twórczośc jeszcze nie ma, więc postanowiłem dodac. Napisałem ją w końcu lat 90-ych i jest o piciu hurtowych ilości piwa i muzyce metalowej. Ogółem: dzień bez kaca jest dniem straconym..
"14 LIPCA
Poranek. Słoneczko świeci. Zapowiada się cieplutko, bez deszczu. Przeciągam się na wyrku, w głowie resztki kaca po wczorajszym grzaniu w barze.
Na zegarku jedenasta za pięć. Pora wywalać, bo za pół haka przyjdzie Tomas. Krótkie przeciąganie gnatów, wędrówka do sprzęta i już jak miło. Melodyjne gotyckie brzęczenie rozwiewa ślady po złym samopoczuciu. Skok pod prysznic i jeszcze lepiej. Długie minuty mijają na rozczesywaniu swoich włochów, chwilę później jazda maszynką po brodzie. Spojrzenie w lustro. Jest git. Teraz jazda do kuchni. Toster rozpoczyna swą pracę. Świeżutkie tosty aż chrupią.
Dzwonek do drzwi. Wciągam szybko czarne sztany i grzeję do przedpokoju.
- Siemka Ramirez! – witam niezbyt wysokiego metalowca w podkoszulce Vadera.
- No witka chłopie. Jest Tomas?
- Nie, jeszcze nie przylazł. Czekamy na niego?
- Wypadałoby – Ramirez rozsiadł się na sofie – Wiesz gdzie się dzisiaj kopsniemy?
- No właśnie gdzie?
- Parę dni temu odkryłem fajne ruiny niedaleko stąd. Pusto, żadnych drechów. Warto by se tam pograć i obalić kilka browców. Co ty na to?
- Zajebiście, nie ma sprawy.
W tym momencie znowu dzwonek do drzwi.
- No wreszcie jesteś – mówię do blond włosego gościa w skórze – Czeka na ciebie Ramirez.
- Sorki, że tak późno, ale stara mnie wywaliła po zakupy. Przy okazji patrzcie, co mam – Tomas wyciągnął z plecaka dwie duże butelki taniego piwa.
- Genialnie chłopie! – Ramirez podniósł butelki do góry – Mamy zaopatrzenie.
- To jak, idziemy? – Wciągałem glany na nogi.
- Spoko.
- Ciepło? – spytałem nie wiedząc, co włożyć.
- Ze 25 to będzie – odpowiedział Tomas, oglądając jedno z moich pism – Za ciepło się ubrałem.
Na zewnątrz uderzyło w nas gorące powietrze. Zero wiatru.
- Chłopaki, poczekajcie chwilkę. Skoczę do domu i zostawię tą skórę – powiedział Tomas, gdy przechodziliśmy koło jego domu.
- Dobra, tylko się streszczaj! – odpowiedziałem i walnąłem do Ramireza – Jak
myślisz, kupić jakieś browarki?
- Owszem, przydałyby się. Kup mi trzy Warki Strong – Ramirez wygrzebał z kieszeni dychę i przekazał w moje ręce.
Kopsnąłem się do sklepu w bloku Tomasa.
- Poproszę trzy Warki Strong i trzy czarne Okocimie.
Sprzedawca, taki koleś w techno stylu postawił piwa na ladzie i wystukiwał kwotę.
- Jeszcze Marlboro.
- Które? – padło pytanie.
- Zwykłe.
- Do zapłaty 24 złote – odpowiedział sprzedawca.
Chwilę pogrzebałem w kieszeni i wysypałem garść drobniaków. Sprzedawca spiorunował mnie wzrokiem i zaczął liczyć. Zwrócił złotówkę, bo było za dużo. Załadowałem browary do kostki i wyszedłem. W tym momencie pewnym krokiem przyszedł Tomas.
- Co to, jeszcze piwa dokupiliście?- spytał widząc mnie podającego piwa Ramirezowi.
- Dwie butelki na trzech to nie wystarczą.
- To wasz wybór, ale gdzie się wybieramy?
- Na bardzo czadowe ruiny – odparłem.
Poszliśmy na przystanek obciążeni nie tylko alkoholem, ale i też gitarami. Jak na złość uciekł nam autobus, więc przez ten czas popijaliśmy piwko i rozmawialiśmy.
- Cześć chłopaki! – nie wiadomo skąd się wzięła Kaśka, kumpela z osiedla – Gdzie jedziecie?
- Ramirez zna miejsce, gdzie można w spokoju pograć i wypić, a co najważniejsze nie ma tam dresów – w skrócie wyjaśniłem.
- A mogę z wami jechać? – spytała.
- Oczywiście, będzie lepiej – ucieszyliśmy się, a ja w tym czasie wyjąłem komórkę z kieszeni i zadzwoniłem do swojej dziewczyny. Po krótkiej rozmowie oznajmiłem – Aneta będzie za dziesięć minut na przystanku przy Skalistej.
- Bus jest o dwunastej czterdzieści sześć, więc nie wiem czy zdąży.
- Mam nadzieję – mruknąłem sącząc Stronga.
Autobus, nie dość że był pełny, to jeszcze się spóźnił. Załadowaliśmy się na koniec i czytaliśmy naklejki przy tylnej szybie.
Aneta zdążyła i jak tylko drzwi się otworzyły, to od razu rzuciła się w moje ramiona.
- Daleko jedziemy? – zapytała.
- Do końca, a potem jescze kawałek z buta – odpowiedział jej Ramirez.
Gdy dojechaliśmy na miejsce naszym oczom ukazało się wiejskie zadupie. Pola, łąki, trochę drzew i w oddali kilka chałup. Ramirez przodem, my posłusznie za nim. Kawałek szliśmy polną drogą pełną gór i dołów, ale to nic w porównaniu z następnym odcinkiem trasy. Pokrzywy do pasa, wystające korzenie i straszne dziury, w które ciągle wpadaliśmy. Aneta kurczowo trzymała się mojej ręki, żeby się nie wywalić. Wreszcie, po przejściu przez mały lasek, ujrzeliśmy ruiny starego pałacyku.
Niemal wszystkie ściany były bez tynku; czerwone cegły przypominały średniowieczny zamek. Od razu zaczęliśmy łazić po wszystkich pomieszczeniach. Nic nie wskazywało na to, by ktoś tam przychodził. Ściany bez żadnych napisów, kamienne podłogi bez czyichkolwiek śladów. W podziemiach to nie wiadomo, bo było zbyt ciemno, by móc coś dostrzec. Jako idealne miejsce na posiedzenie wybraliśmy duży salon na piętrze. Rozsiedliśmy się wygodnie i zaczęliśmy popijać.
- Idę się odlać – oznajmił nam Ramirez podnosząc się z miejsca i schodząc w dół.
- Uważaj, bo cię duchy zjedzą! – krzyknąłem do niego.
- Nie zalewaj – usłyszeliśmy gdzieś z dołu i rypnęliśmy śmiechem.
Brzdąkając na gitarach popijaliśmy i nie wiadomo skąd ściemniło się, a z oddali rozległ się złowieszczy pomruk."
Zapodaję tu tylko kilka pierwszych stron, bo to maxi długie jest..
"14 LIPCA
Poranek. Słoneczko świeci. Zapowiada się cieplutko, bez deszczu. Przeciągam się na wyrku, w głowie resztki kaca po wczorajszym grzaniu w barze.
Na zegarku jedenasta za pięć. Pora wywalać, bo za pół haka przyjdzie Tomas. Krótkie przeciąganie gnatów, wędrówka do sprzęta i już jak miło. Melodyjne gotyckie brzęczenie rozwiewa ślady po złym samopoczuciu. Skok pod prysznic i jeszcze lepiej. Długie minuty mijają na rozczesywaniu swoich włochów, chwilę później jazda maszynką po brodzie. Spojrzenie w lustro. Jest git. Teraz jazda do kuchni. Toster rozpoczyna swą pracę. Świeżutkie tosty aż chrupią.
Dzwonek do drzwi. Wciągam szybko czarne sztany i grzeję do przedpokoju.
- Siemka Ramirez! – witam niezbyt wysokiego metalowca w podkoszulce Vadera.
- No witka chłopie. Jest Tomas?
- Nie, jeszcze nie przylazł. Czekamy na niego?
- Wypadałoby – Ramirez rozsiadł się na sofie – Wiesz gdzie się dzisiaj kopsniemy?
- No właśnie gdzie?
- Parę dni temu odkryłem fajne ruiny niedaleko stąd. Pusto, żadnych drechów. Warto by se tam pograć i obalić kilka browców. Co ty na to?
- Zajebiście, nie ma sprawy.
W tym momencie znowu dzwonek do drzwi.
- No wreszcie jesteś – mówię do blond włosego gościa w skórze – Czeka na ciebie Ramirez.
- Sorki, że tak późno, ale stara mnie wywaliła po zakupy. Przy okazji patrzcie, co mam – Tomas wyciągnął z plecaka dwie duże butelki taniego piwa.
- Genialnie chłopie! – Ramirez podniósł butelki do góry – Mamy zaopatrzenie.
- To jak, idziemy? – Wciągałem glany na nogi.
- Spoko.
- Ciepło? – spytałem nie wiedząc, co włożyć.
- Ze 25 to będzie – odpowiedział Tomas, oglądając jedno z moich pism – Za ciepło się ubrałem.
Na zewnątrz uderzyło w nas gorące powietrze. Zero wiatru.
- Chłopaki, poczekajcie chwilkę. Skoczę do domu i zostawię tą skórę – powiedział Tomas, gdy przechodziliśmy koło jego domu.
- Dobra, tylko się streszczaj! – odpowiedziałem i walnąłem do Ramireza – Jak
myślisz, kupić jakieś browarki?
- Owszem, przydałyby się. Kup mi trzy Warki Strong – Ramirez wygrzebał z kieszeni dychę i przekazał w moje ręce.
Kopsnąłem się do sklepu w bloku Tomasa.
- Poproszę trzy Warki Strong i trzy czarne Okocimie.
Sprzedawca, taki koleś w techno stylu postawił piwa na ladzie i wystukiwał kwotę.
- Jeszcze Marlboro.
- Które? – padło pytanie.
- Zwykłe.
- Do zapłaty 24 złote – odpowiedział sprzedawca.
Chwilę pogrzebałem w kieszeni i wysypałem garść drobniaków. Sprzedawca spiorunował mnie wzrokiem i zaczął liczyć. Zwrócił złotówkę, bo było za dużo. Załadowałem browary do kostki i wyszedłem. W tym momencie pewnym krokiem przyszedł Tomas.
- Co to, jeszcze piwa dokupiliście?- spytał widząc mnie podającego piwa Ramirezowi.
- Dwie butelki na trzech to nie wystarczą.
- To wasz wybór, ale gdzie się wybieramy?
- Na bardzo czadowe ruiny – odparłem.
Poszliśmy na przystanek obciążeni nie tylko alkoholem, ale i też gitarami. Jak na złość uciekł nam autobus, więc przez ten czas popijaliśmy piwko i rozmawialiśmy.
- Cześć chłopaki! – nie wiadomo skąd się wzięła Kaśka, kumpela z osiedla – Gdzie jedziecie?
- Ramirez zna miejsce, gdzie można w spokoju pograć i wypić, a co najważniejsze nie ma tam dresów – w skrócie wyjaśniłem.
- A mogę z wami jechać? – spytała.
- Oczywiście, będzie lepiej – ucieszyliśmy się, a ja w tym czasie wyjąłem komórkę z kieszeni i zadzwoniłem do swojej dziewczyny. Po krótkiej rozmowie oznajmiłem – Aneta będzie za dziesięć minut na przystanku przy Skalistej.
- Bus jest o dwunastej czterdzieści sześć, więc nie wiem czy zdąży.
- Mam nadzieję – mruknąłem sącząc Stronga.
Autobus, nie dość że był pełny, to jeszcze się spóźnił. Załadowaliśmy się na koniec i czytaliśmy naklejki przy tylnej szybie.
Aneta zdążyła i jak tylko drzwi się otworzyły, to od razu rzuciła się w moje ramiona.
- Daleko jedziemy? – zapytała.
- Do końca, a potem jescze kawałek z buta – odpowiedział jej Ramirez.
Gdy dojechaliśmy na miejsce naszym oczom ukazało się wiejskie zadupie. Pola, łąki, trochę drzew i w oddali kilka chałup. Ramirez przodem, my posłusznie za nim. Kawałek szliśmy polną drogą pełną gór i dołów, ale to nic w porównaniu z następnym odcinkiem trasy. Pokrzywy do pasa, wystające korzenie i straszne dziury, w które ciągle wpadaliśmy. Aneta kurczowo trzymała się mojej ręki, żeby się nie wywalić. Wreszcie, po przejściu przez mały lasek, ujrzeliśmy ruiny starego pałacyku.
Niemal wszystkie ściany były bez tynku; czerwone cegły przypominały średniowieczny zamek. Od razu zaczęliśmy łazić po wszystkich pomieszczeniach. Nic nie wskazywało na to, by ktoś tam przychodził. Ściany bez żadnych napisów, kamienne podłogi bez czyichkolwiek śladów. W podziemiach to nie wiadomo, bo było zbyt ciemno, by móc coś dostrzec. Jako idealne miejsce na posiedzenie wybraliśmy duży salon na piętrze. Rozsiedliśmy się wygodnie i zaczęliśmy popijać.
- Idę się odlać – oznajmił nam Ramirez podnosząc się z miejsca i schodząc w dół.
- Uważaj, bo cię duchy zjedzą! – krzyknąłem do niego.
- Nie zalewaj – usłyszeliśmy gdzieś z dołu i rypnęliśmy śmiechem.
Brzdąkając na gitarach popijaliśmy i nie wiadomo skąd ściemniło się, a z oddali rozległ się złowieszczy pomruk."
Zapodaję tu tylko kilka pierwszych stron, bo to maxi długie jest..
Ja wczoraj pod wpływem alkoholowego przypływu weny twórczej napisałem wierszyk, mimo, że dosyć rzadko się udzielam na forum to go tu zamieszczę, a nóż komuś się spodoba i pomoże mi go zatytułować
Comment