Miasto było spalone. Ściany z plastobetonu szeptały reklamami chmielu, a neony nie gasły nawet podczas cyberburz. W tym świecie, gdzie każdy łyk może być ostatnim, wszedł Rafał – ultrabiegacz, który pokonał trasę Sahara-Księżyc-Singapur z butelką w plecaku i potężną wolą walki w żyłach. Mówią, że zdobył Ironmana i nie stracił przy tym ani jednej kropli potu.
Ale to nie był jego największy wyczyn. Jego największym dziełem jest to piwo.
A New Zealand India Pale Ale. Domowe? W sensie: dom z tytanu, zasilany panelami z miąższu kiwi.
6,5% alkoholu, szacunkowo. Wystarczająco, by zresetować system, ale nie wypalić procesora. Około 16° ekstraktu — fundament twardszy niż bruk w Neo-Krakowie.
Piana? Bieluśka, zwarta, trzyma się szkła jak hak wspinacza po burzy jonowej. Znika powoli, jak wspomnienie dzieciństwa przed Czwartą Siecią. Na szkle zostawia obrączkę, ale to nie ślub — to kontrakt między tobą a Rafałem.
Kolor? Pomarańcz wpadający w czerwień — jakby zachód słońca przetoczono przez fotoreaktor i wlano do szkła. Klarowność? Kryształowa. Przez to piwo można spojrzeć w przyszłość.
Nagazowanie? Idealne. Ani za dużo, ani za mało. Jakby bąbelki miały własny system nawigacji GPS.
Aromat? Karmel. Poziomki. Kwiaty. Lekki i elegancki, jak kod zapachowy przesyłany przez sieć neuronową. Nie ma tu techno-chaosu – wszystko składa się w spokojną matrycę wspomnień.
Smak? Ciało, karmel, wytrawność. A potem – bum. Jakby klasyczne polskie IPA od „Pinty” dostało cyberwszczepy z Nowej Zelandii. Nie ma zmiłuj. Chmielowe sterydy, które nie zaburzają równowagi. Wciąż pijalne, wciąż czyste.
To nie jest piwo. To jest protokół przetrwania.
Ale to nie był jego największy wyczyn. Jego największym dziełem jest to piwo.
A New Zealand India Pale Ale. Domowe? W sensie: dom z tytanu, zasilany panelami z miąższu kiwi.
6,5% alkoholu, szacunkowo. Wystarczająco, by zresetować system, ale nie wypalić procesora. Około 16° ekstraktu — fundament twardszy niż bruk w Neo-Krakowie.
Piana? Bieluśka, zwarta, trzyma się szkła jak hak wspinacza po burzy jonowej. Znika powoli, jak wspomnienie dzieciństwa przed Czwartą Siecią. Na szkle zostawia obrączkę, ale to nie ślub — to kontrakt między tobą a Rafałem.
Kolor? Pomarańcz wpadający w czerwień — jakby zachód słońca przetoczono przez fotoreaktor i wlano do szkła. Klarowność? Kryształowa. Przez to piwo można spojrzeć w przyszłość.
Nagazowanie? Idealne. Ani za dużo, ani za mało. Jakby bąbelki miały własny system nawigacji GPS.
Aromat? Karmel. Poziomki. Kwiaty. Lekki i elegancki, jak kod zapachowy przesyłany przez sieć neuronową. Nie ma tu techno-chaosu – wszystko składa się w spokojną matrycę wspomnień.
Smak? Ciało, karmel, wytrawność. A potem – bum. Jakby klasyczne polskie IPA od „Pinty” dostało cyberwszczepy z Nowej Zelandii. Nie ma zmiłuj. Chmielowe sterydy, które nie zaburzają równowagi. Wciąż pijalne, wciąż czyste.
To nie jest piwo. To jest protokół przetrwania.