Skoro kobyłka u płota, to opisuję.
Iron Maiden "The final frontier"
To płyta która łamie dwie prawidłowości.
1. To pierwszy tak długi studyjny album (76 minut)
2. Po powrocie Dickinsona była pewna powtarzalność - po rewelacyjnym "Brave New World" nastąpiła mocno przeciętna "Dance of death", po niej bardzo dobra "A matter of life and death", więc teraz była pora na przeciętniaka. I w opini wielu, taka właśnie jest "The final frontier"...
Ale ja się z tym nie zgodzę - to całkiem dobra płyta, choć to jedna z tych płyt, które zyskują z każdym kolejnym słuchaniem.
A teraz do rzeczy
Ta płyta jest jakby pęknięta na dwie części:
- pierwsze 5 utworów to typowe piosenki Maidenów (nie licząc 5 minutowego intro) :
"The final frontier" to taki typowy Maidenowy skoczny hicior
"El Dorado" i "Mother of mercy" to dziarskie utwory w średnim tempie
"Coming home" - całkiem zgrabna balladka
"The alchemist" - wypierdalacz w stylu "Be quick or be dead"
- kolejne 5 pozycji to epickie, trwające około 10 minut utwory:
"Isle of Avalon" i "The Talisman" - długie, ze zmianami tempa, na przyzwoitym poziomie.
"Starblind" - rewelacyjny pod każdym względem, zwłaszcza rytmicznym
"The man who would be a king" - chyba najnudniejszy, choć można się przyzwyczaić
"When the wild wind blows" - rewelacyjny, mocny finał, Dickinson w roli głównej.
Reasumując - to naprawdę niezła płyta, zyskująca przy każdym kolejnym przesłuchaniu. No i forma wokalna 52 letniego Dickinsona godna pozazdroszczenia - Gillan w jego wieku już tylko skrzeczał
Ale coś mi się wydaje, że to jednak jest "ostateczna granica", czyli ostatnia studyjna płyta Iron Maiden...
Iron Maiden "The final frontier"
To płyta która łamie dwie prawidłowości.
1. To pierwszy tak długi studyjny album (76 minut)
2. Po powrocie Dickinsona była pewna powtarzalność - po rewelacyjnym "Brave New World" nastąpiła mocno przeciętna "Dance of death", po niej bardzo dobra "A matter of life and death", więc teraz była pora na przeciętniaka. I w opini wielu, taka właśnie jest "The final frontier"...
Ale ja się z tym nie zgodzę - to całkiem dobra płyta, choć to jedna z tych płyt, które zyskują z każdym kolejnym słuchaniem.
A teraz do rzeczy
Ta płyta jest jakby pęknięta na dwie części:
- pierwsze 5 utworów to typowe piosenki Maidenów (nie licząc 5 minutowego intro) :
"The final frontier" to taki typowy Maidenowy skoczny hicior
"El Dorado" i "Mother of mercy" to dziarskie utwory w średnim tempie
"Coming home" - całkiem zgrabna balladka
"The alchemist" - wypierdalacz w stylu "Be quick or be dead"
- kolejne 5 pozycji to epickie, trwające około 10 minut utwory:
"Isle of Avalon" i "The Talisman" - długie, ze zmianami tempa, na przyzwoitym poziomie.
"Starblind" - rewelacyjny pod każdym względem, zwłaszcza rytmicznym
"The man who would be a king" - chyba najnudniejszy, choć można się przyzwyczaić
"When the wild wind blows" - rewelacyjny, mocny finał, Dickinson w roli głównej.
Reasumując - to naprawdę niezła płyta, zyskująca przy każdym kolejnym przesłuchaniu. No i forma wokalna 52 letniego Dickinsona godna pozazdroszczenia - Gillan w jego wieku już tylko skrzeczał
Ale coś mi się wydaje, że to jednak jest "ostateczna granica", czyli ostatnia studyjna płyta Iron Maiden...
Comment